Gdy w przeszłości słyszałam o przebywaniu w lodowatej wodzie, odruchowo kojarzyłam je tylko z przypadkowym wpadnięciem, bo sądziłam, że nikt nie może zażywać takich kąpieli z własnej woli. Następstwem musiało być poważne wyziębienie i obowiązkowe zapalenie płuc albo szok termiczny niebezpieczny dla układu krążenia. Jednak kiedyś usłyszałam o morsach, niezwykłych śmiałkach, którzy wchodzili zimą do wody świadomie i dobrowolnie, a potem nie tylko nie zapadali na poważne infekcje, ale wręcz na nie się uodparniali.
Po wyjściu z wody przepełniała mnie euforia i moc, pozwalająca przenosić przysłowiowe góry. Uczucia były podobne jak po alkoholu albo długotrwałym wysiłku fizycznym, kiedy wydzielają się endorfiny, zwane hormonami szczęścia. Skóra była czerwona, oczy błyszczące, a usta układały się w uśmiech. Poczułam się przyjemnie uzależniona od tych odczuć z pobliża narkotycznych, tym bardziej, że nie było skutków ubocznych, ani kaca dnia następnego. Po tamtym pierwszym sezonie, w którym odbyłam kilkanaście wejść, czułam coś na kształt zwiększenia mocy, stabilizację nastroju, wyciszenie bólów kręgosłupa i stawów oraz zdecydowany brak infekcji układu oddechowego. Wydatek energetyczny sprzyjał chyba pobudzeniu przemiany materii, bo ubyło mi kilka kilogramów.
W całej tej zabawie najprzyjemniejsza dla mnie jest gra hormonów, czyli adrenalina przy wejściu oraz endorfiny po wyjściu, co daje niezłego kopa dla ciała i ducha. A w dłuższej perspektywie zastępuje garść kolorowych tabletek. Tak dbam o zdrowie zimą.