Gdy w przeszłości słyszałam o przebywaniu w lodowatej wodzie, odruchowo kojarzyłam je tylko z przypadkowym wpadnięciem, bo sądziłam, że nikt nie może zażywać takich kąpieli z własnej woli. Następstwem musiało być poważne wyziębienie i obowiązkowe zapalenie płuc albo szok termiczny niebezpieczny dla układu krążenia. Jednak kiedyś usłyszałam o morsach, niezwykłych śmiałkach, którzy wchodzili zimą do wody świadomie i dobrowolnie, a potem nie tylko nie zapadali na poważne infekcje, ale wręcz na nie się uodparniali.
Moja ciekawość, skłonność do podejmowania niekonwencjonalnych wyzwań i prowokowania silnych wrażeń doprowadziły do postawienia sobie pytania - a może ja też mogę? Wcześniej już zauważyłam, że dawały mi frajdę temperaturowe amplitudy w trakcie zażywania sauny, polegające na wskakiwaniu do zimnej beczki albo nacieraniu śniegiem.
Poczytałam sobie w Internecie, jak się przygotować i decyzja zapadła. Pamiętam jak wpadłam na plażę z niewielkim opóźnieniem i nawet nie miałam czasu na wahania, tylko dołączyłam do grupki biegających i ćwiczących morsów, a potem w owczym pędzie razem z nimi rozebrałam się do kostiumu i zbliżyłam do wody. Byłam dobrze rozgrzana i nie rejestrowałam ani zimna, ani strachu, tylko raczej motywującą adrenalinę. Czułam szybsze bicie serca, wyostrzone zmysły i gotowość do działania.
Nie było żadnego wstrząsu przy wejściu do wody, raczej przyjemna ochłoda dla ciepłej skóry i jakby kłujące igiełki. Chwilowy niepokój pojawił się dopiero, gdy woda zaczęła dochodzić do wysokości serca. Poczułam lekką duszność w postaci przytkania oddechu, jednak przeminęło to po kilku sekundach i wtedy już wiedziałam, że dam radę, że przeżyję.